Data: 05.05.2024
Miejsce: Poznań
Dystans: od 1 do 70 km
W dniu biegu na Międzynarodowych Targach Poznańskich pojawiliśmy się ze stosunkowo niewielkim wyprzedzeniem. Nie spieszyłem się jakoś bardzo z rozgrzewką, a trochę szkoda. Finalnie przez bałagan w strefach startowych miałem ponownie przed sobą masę powolnych biegaczy, która wcisnęła się na czoło stawki.
O 13:00 przy 28-stopniowym upale ruszyliśmy z terenu MTP na Most Dworcowy. Dopiero po kilkuset metrach wyprzedziłem pacemakerów z flagami na „20 km”. Pierwsze kilometry to przede wszystkim wyprzedzanie ok. tysiąca powolnych zawodników, którzy startują z pierwszej strefy. Starałem się nadrobić stracony czas z początku podkręcając tempo ponad pierwotny plan, aż tłok nieco zelżał. Niestety wiązało się to też z wyższym tętnem, co mogło się źle skończyć.
Utrzymywałem stabilne tempo maratońskie, cierpiałem jednak przez palące słońce na trasie wiodącej przez odsłonięte miasto. Chłodziłem się ile byłem w stanie na każdym punkcie odżywczym, ale niewiele to pomagało przy panującej spiekocie 🌞. Po pokonaniu 10 km miałem na zegarku nieco powyżej 43 minut – ok. minutę gorzej, niż podczas ostatniego startu. Tętno nadal niestety zdecydowanie zbyt wysokie, jakbym biegł półmaraton. Ustabilizowałem tempo w granicach 4:15 min/km, co dałoby mi mniej więcej wyrównanie rezultatu z 2022, jeśli utrzymałbym do końca obecne prędkości.
Zaczęliśmy powoli wybiegać na przedmieścia. Kolejne kilometry biegło mi się nieco bardziej komfortowo, starałem się też monitorować zapas „paliwa” i uzupełniać go żelami co kilkanaście kilometrów. Na tym etapie wyprzedzałem już niewielu zawodników, głównie tych, którzy mieli jakiś kryzys lub poddawali się. W końcu minęliśmy cmentarz komunalny i okolice lotniska zmierzając ku wioseczkom. Miałem na liczniku już 20 km z czasem ~01:26:00, więc wydawało mi się, że wszystko idzie jak w zegarku. Wtedy zagrzmiało raz czy dwa, a po chwili lunęła na nas ściana wody.
Z deszczu pod rynnę
Ulewa była krótka, jednak skutecznie zbiła temperaturę do 19-20 stopni, skwar i duchota nie wróciły już do końca biegu. Za to zastąpił je wiatr, z którym trzeba było walczyć o utrzymanie tempa już do końca wyścigu. Z czasem biegło mi się też coraz gorzej, chociaż nadal utrzymywałem mniej więcej pierwotne tempo licząc na to, że kryzys minie. Ostatecznie flagi wyznaczające 30 km pokonałem w nieco poniżej 02:10:00. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na tej samej drodze wewnętrznej przed jakimiś magazynami, opadłem z sił i dopadła mnie maratońska „ściana”.
Żele na niewiele się już zdały, nie usychałem też z pragnienia, a mimo to walczyłem o przetrwanie. Na trasie widziałem też coraz więcej osób, które miały podobne problemy. Turlałem się jednak z tempem dużo poniżej tego startowego licząc na to, że kryzys zaraz minie. Nie planowałem już bicia starego rekordu, ale miałem dość czasu, by ukończyć maraton. Pytanie tylko, czy przebiegnę jeszcze te 12 km?
Po drugiej stronie „ściany”
Po kilkunastu minutach poczułem się odrobinę lepiej i zacząłem przyspieszać, na ile byłem w stanie. Zrównała się ze mną Alicja, którą musiałem mijać jakiś czas temu. Biegliśmy prawie równo, zamieniliśmy kilka słów i okazało się, że ona również celuje w maraton. Pod warunkiem, że utrzymamy ~4:35 min/km, co nie było wtedy takie łatwe.
Powoli jednak mijały kolejne kilometry i utrzymywałem resztkę nadziei, że uda się wykonać plan minimum na Wingsa. Przebiegaliśmy przez kolejne wioseczki mijając grupki kibiców i co jakiś czas wyprzedzając wyczerpanych biegaczy. I kiedy już myślałem, że nic więcej się nie wydarzy, dopadła mnie najbardziej dzika kolka, jaką pamiętam, a po niej przyszły skurcze 😂
Biegłem już i tak na totalnych oparach, zesztywniały i obolały z każdej strony, a nieustępująca kolka zaczynała przeszkadzać dodatkowo w złapaniu pełnego oddechu. Raz czy dwa zwolniłem, żeby uspokoić płuca i wziąć większy haust powietrza, ale pomagało to tylko na chwilę 🥵
Po ponad 39 kilometrach, w Ceradzu Dolnym zaczął doganiać nas konwój oznaczający koniec wyścigu. Alicja wykrzesała z siebie jeszcze resztę sił, żeby przyspieszyć, a ja dla odmiany po którymś kolejnym skurczu musiałem aż przystanąć. Motywacji starczyło mi na tyle, żeby doturlać się do flagi oznaczającej 41 km 🏁
Oficjalny wynik: 40,86 km i 46. Miejsce 🙇
Spodziewałem się, że będę miał jeszcze jakąś chwilę, żeby porozmawiać na trasie z innymi biegaczami, jak przed dwoma laty. Na szczęście jednak tym razem od razu podjechał po nas autobus wracający do Poznania. Byłem skrajnie wyczerpany, odwodniony i ledwo trzymałem się na nogach, a czekała nas ponad godzina jazdy.
Stary, a głupi…
Pluję sobie w brodę przez przeszacowanie przygotowania i zbyt ambitny plan na tę edycję Wings For Life. Pogoda na pewno również odbiła się na finalnym wyniku, nie pomogło też w niczym rwane tempo z początku i slalom między wolnymi zawodnikami. Maraton był planem minimum, a jak widać do tego rezultatu również mi zabrakło. O ile starałem się jeść i pić na bieżąco, to tego dnia więcej nie dało się ze mnie wycisnąć. Może byłoby inaczej, gdybym nie zaczął tak mocno, gdyby pogoda sprzyjała, itd…
Na kilka minut przed rozpoczęciem dotarłem do wejścia do pierwszej strefy startowej, by się zorientować, że nie ma możliwości przejścia nigdzie bokiem na czoło stawki. Ochrona przepuszczała dalej tylko „VIPów”, czyli niebiegaczy, influencerów i wszelkich gości. Niezmiennie nie mogę wyjść z podziwu, jak to jest rozegrane organizacyjnie. Po rozpoczęciu dało się to wszystkim we znaki, kiedy ludzie wbiegali na siebie lub gdy mocniejsi zawodnicy nie mieli jak wyprzedzić zwartych grupek. A takich zatorów na pierwszym kilometrze było kilka, co trudno nazwać inaczej, niż fakap organizacyjny.
Teraz czas na regenerację i krótkie roztrenowanie, zanim wrócę do kolejnego ścigania się. Na Wingsa kiedyś jeszcze wrócę, ale raczej bez takiej presji na wynik. Jest to bieg zbyt skomercjalizowany, żeby pobiec go całkiem optymalnie. Natomiast dla amatora, na pewno wart rozważenia i polowania na pakiet 👍