Data: 02.12.2023
Miejsce: Gdańsk, Trójmiejski Park Krajobrazowy
Dystans: ~27 km
Mój sezon biegowy ponownie kończył start w Garmin Ultra Race. Po cichu liczyłem na pobicie ubiegłorocznego wyniku – 2:03:04. Wtedy jednak cieszyłem się nieco lepszą formą, warunki też były bardziej sprzyjające. W cyklu biegów startowałem już po raz piąty, dotąd zawsze na dystansie 27 km.
Organizacja
Jak co roku miasteczko zawodów ulokowano przy Instytucie Budownictwa Wodnego PAN. Na miejscu poza standardową infrastrukturą znalazły się autobusy pełniące role szatni i depozytu, pawilony sponsorów, food trucki oraz ognisko. Poza dobrym przygotowaniem miasteczka, organizator dba również o klarowne oznaczenie tras i bogate bufety na punktach odżywczych oraz na mecie.
W sobotę rano ruszyłem truchcikiem z dworca w Oliwie, by ok. 9:00 zameldować się w miasteczku zawodów. Zastała mnie długa kolejka i choć miałem jeszcze godzinę do startu, to większość tego czasu spędziłem czekając na pakiet startowy. W końcu odebrałem swój numerek, butelkę izotonika i dokończyłem rozgrzewkę.
Przed oddaniem rzeczy do depozytu, za pomocą trytki, zadbałem o to, by tym razem chip nie majtał mi się przy sznurowadle, jak podczas ostatniego startu. Tuż przed 10:00 ustawiłem się pośród 500 innych biegaczy, z którymi po chwili przy dźwiękach mongolskiego folk metalu ruszyłem na ścieżki Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Przebieg
Linię startu przekroczyłem 3-4 sekundy po pierwszych zawodnikach, a po wyprzedzeniu wolniejszych biegaczy znalazłem się gdzieś w okolicy 20. miejsca. Rywale tuż przede mną biegli stałym tempem i nie planowałem ich wyprzedzać za wszelką cenę. Nie walczyłem od początku o wyższe lokaty, ważniejsze było dobre rozłożenie sił na całą trasę, co zawiodło podczas niedawnego startu na Długiej Górze.
Warunki do biegania zapowiadały się niezłe, lekki mróz powinien rozwiązać kwestię leśnego błota. Inna sprawa, że krótko po rozpoczęciu śnieg zaczął padać tak intensywnie, że momentami ciężko było dostrzec oznaczenia trasy.
Po początkowym wyprzedzaniu na nieco bardziej płaskim fragmencie zaczęła się wspinaczka, gdzie biegłem większość czasu w tyle dziewięcioosobowej grupki. Z rzadka zdarzyło się wyprzedzić kogoś na podbiegu lub płaskim fragmencie. Natomiast na zbiegach, gdzie starałem się biec bardziej zachowawczo, spadałem momentami o 2-3 pozycje. Z drugiej strony zapewne wyłącznie dzięki temu uniknąłem wywrotki na lodzie, który pokrywał ostry zakręt trasy jakieś 5 km od startu 🙃 Zatańczyłem na nim łapiąc równowagę i poleciałem dalej.
Tymczasem przebiegliśmy przez Dolinę Radości i dotarliśmy do kolejnego podbiegu rozciągniętego na 2.5 km. Kilka osób z czołówki nieco opadło z sił i dało się wyprzedzić, jednak ciężko było mi śledzić aktualną pozycję w stawce. W charakterystycznych punktach trasy monitorowałem jedynie czas, który porównywałem do tego sprzed roku. Miałem co prawda niewielką stratę i nadal liczyłem na poprawę rekordu, ale wolałem nie forsować się jeszcze za wszelką cenę. Choć z drugiej strony biegło mi się bardzo dobrze i czułem jeszcze spory zapas sił.
Zegarek po pokonaniu 10 km pokazał mi niecałe 47 minut. Oznaczało to blisko dwuminutową stratę w porównaniu do rezultatu sprzed roku. Jeżeli do tego momentu biegłem zachowawczo, to odtąd już całkiem się rozluźniłem. Uznałem, że przy takich warunkach nie warto przyspieszać dla samej poprawy rekordu, lepiej jest dowieźć obecny wynik.
Bez presji na rekord
Za Zajęczą Doliną ulokowany został pierwszy punkt odżywczy. Złapałem na nim łyk izotonika, wciągnąłem żel i rozpocząłem wspinaczkę po stromym zboczu w kierunku Niedźwiednika. W międzyczasie moja wcześniejsza grupka rozrzedziła się znacznie – część zawodników przycisnęła jeszcze bardziej, inni zostali w tyle.
Ruszyłem Lipnicką Drogą odrobinę luźniejszym tempem, by wkrótce doścignąć jednego z rywali. Nie paliłem się do wyprzedzania, więc biegłem za kolegą jeszcze dobre kilka kilometrów.
Na półmetku zmagań, przy Wąwozie Huzarów, traciłem już ok. 3.5 minuty do ubiegłorocznego rekordu. W tej okolicy nieco częściej trafiali się na trasie kibice, którzy zagrzewali do dalszej walki. Dotąd głównie spotykaliśmy sędziów zawodów, a spacerowiczów sporadycznie.
Ogólnie nadal biegło mi się dobrze, przy niższej intensywności czułem się bardziej komfortowo. Nie przeszkadzały nawet momentami trudne warunki na leśnych ścieżkach, gdzie grząski śnieg lub wyślizgane zbocza nie dawały pewnego oparcia stopom.
Przy Szwedzkiej Grobli wyprzedziłem rywala, gdy ten ślizgając się na oblodzonym zbiegu miał problemy z równowagą i prawie stanął przez to w miejscu. Mi udało się uniknąć tu podobnych przygód i wypracowałem nad przeciwnikiem niewielką przewagę. Czułem nadal jego oddech na karku, ale w zasięgu wzroku nie spostrzegłem innych biegaczy.
Utrzymywałem przewagę jeszcze dłuższy czas, nawet pomimo kolki, która nawiedziła mnie po ok. 20 kilometrach biegu. Bardzo dawno nie miałem takich problemów, tym bardziej było to dla mnie zaskakujące. Winny mógł być antybaton, którego otworzyłem chwilę wcześniej. Poza tym czułem się dobrze.
Przyzwoita końcówka
Kolka w końcu odpuściła, jednakże moja przewaga stopniała prawie do zera. Dokończyłem antybatona gdzieś przed drugim punktem odżywczym na 22. kilometrze. Wbiegłem na niego ze stratą 7 minut do ubiegłorocznego rezultatu i z przeciwnikiem na plecach, więc nie zwalniałem. W biegu wrzuciłem tylko opakowanie po musie do podstawionego worka i ruszyłem dalej. Do pokonania zostało już ostatnie 5 kilometrów.
Na 24. kilometrze doścignęliśmy jednego z rywali, który wyrwał do przodu na początku biegu, jednak nie wytrzymał narzuconego sobie tempa. Ciężko przewidzieć jak zachowa się organizm po 2 godzinach intensywnej rywalizacji. Sam aż za dobrze pamiętam, że w tym samym miejscu przed rokiem zaczęły łapać mnie skurcze, a kilka lat temu ledwie dowlokłem się do mety. Tym razem było znacznie lepiej i utrzymywałem stałe tempo.
Końcówki tras wszystkich dystansów pokrywały się ze sobą, dlatego w pewnym momencie dogoniliśmy najwolniejszych biegaczy startujących o 10:30 na 11 km. Wyprzedzanie na śliskich i wąskich ścieżkach nie należy do najprzyjemniejszych, tym bardziej, jeśli inni zawodnicy stają na nich pozując do zdjęć 🙃
Wraz z rywalem dotarliśmy do ostatniego mocnego zbiegu i wypadliśmy z lasu wprost na ulicę Kościerską, ok. 1 kilometr przed metą. Dopiero wtedy przeciwnik postanowił mnie wyprzedzić. Nieznacznie udało mi się jeszcze przyspieszyć, jednak nie na tyle, by pokonać go w końcówce. Żaden inny zawodnik z dystansu 27 km nie dogonił już mnie, więc obyło się bez większego ścigania w samej końcówce.
Na metę dobiegłem z czasem 2:08:51, co dało 10. miejsce open i 3. w M30 💪🔥
Z jednej strony trochę szkoda utraty pozycji na 700 metrów przed metą, ale z drugiej kolega zasłużenie ukończył bieg przede mną. Zabrakło mi szybkości w końcówce, a po 2 godzinach zmagań zesztywniały mi całe biodra. Natomiast wytrzymałościowo organizm podołał i obyło się bez skurczy 🙂
Sprawdziły się również Brooksy, w których startowałem po raz pierwszy. Co prawda na lodzie raz czy dwa straciłem przyczepność, ale z tego, co widziałem, stanowiło to powszechny problem. Chyba tylko ludzie biegnący w rakach (a byli tacy) mogli być całkowicie spokojni o brak wywrotek.
Na mecie rozgrzałem się nieco zupą i grzańcem, do tego nie zabrakło innych przekąsek, jak cukierki, banany i kabanosy. Dla chętnych znalazła się również kiełbaska z ogniska. Tymczasem przebrałem się w autobusie pełniącym rolę szatni i odczekałem na dekorację. Po 15:00 w końcu odebrałem statuetkę i mogłem wracać do domu.
Finalnie do ubiegłorocznego rekordu zabrakło prawie 6 minut, ale przy takich warunkach uważam, że nie mogłem pobiec dużo lepiej. Stąd też najwyższe miejsce, jakie dotąd osiągnąłem w cyklu Garmin Ultra Race, z czego jestem bardzo zadowolony! 🙂
1 komentarz do wpisu “[#77] Garmin Ultra Race Gdańsk – 27 km”