Data: 11.11.2023
Miejsce: Gdynia
Dystans: 10 km
W tym roku ponownie w Gdyni zorganizowano bieg na 10 km z okazji odzyskania przez Polskę niepodległości. Na dodatek start miał być moją 75. imprezą biegową, więc jeszcze do niedawna miałem nadzieję powalczyć tu o fajny czas 🙂
Niestety, krótko przed biegiem dopadło mnie przeziębienie, co w krytycznym momencie rozjechało moje przygotowania i ogólny poziom wytrenowania. 8 dni całkowitej przerwy i kilka nieprzespanych nocy sprawiło, że do zawodów mogłem podejść treningowo. Bieg na 100% obecnych możliwości byłby bardzo obciążający dla organizmu świeżo po chorobie, a z wyniku i tak nie byłbym zadowolony.
Organizacja
Dzień przed startem udałem się po pakiety w biurze zawodów zlokalizowanym w gdyńskim “Irokezie”. W miasteczku biegowym nie zabrakło pawilonów sponsorów i dodatkowych atrakcji dla dzieciaków. Jak zwykle wydawanie szło gładko, a w pakiecie znalazło się kilka drobiazgów od sponsorów. Ostatecznie postanowiłem też roztruchtać się w drodze powrotnej do domu. Test poszedł pomyślnie, chociaż przy pierwszym rozbieganiu po takiej przerwie miewam dość ciężkie nogi.
Następnego dnia było znacznie lepiej i zbiegając z Witomina na start miałem już nieco więcej luzu. Z niewielkim wyprzedzeniem dotarłem na miejsce i po krótkiej rozgrzewce ustawiłem się pośród pozostałych 2300 zawodników oczekujących na sygnał do startu. Wybrałem okolice pacemakerów prowadzących na 45 minut, żeby nie blokować szybszych zawodników.
Pogoda do biegania zapowiadała się rewelacyjnie. Rześkie powietrze, minimalne zachmurzenie i brak wiatru sprzyjały na pewno biciu rekordów tego dnia, chociaż gdyńska trasa nie należy do najszybszych i od niedawna brakuje na niej atestu PZLA.
Przebieg
Punktualnie o 9:00 ruszyliśmy spod stadionu rugby na ul. Górskiego w stronę ulicy Stryjskiej. Na początkowym fragmencie trasy było dość tłoczno, ale na szczęście nie zależało mi na szybkim starcie. Zacząłem spokojnie utrzymując tempo w okolicy 4:30 min/km, żeby nie forsować się zanadto. Jednak biegło mi się zaskakująco dobrze, w czym pomagała zapewne również atmosfera zawodów i doping kibiców, którzy licznie rozstawili się wzdłuż trasy.
Biegnąc Aleją Zwycięstwa mieliśmy delikatnie z górki, więc tym bardziej nogi niosły same. Nawet nie wiadomo kiedy zacząłem delikatnie przyspieszać. Starałem się jednak uważać na nieco podwyższone tętno, więc nadal daleki byłem od “tradycyjnego” tempa startowego.
Bramę wyznaczającą półmetek trasy przy Plaży Miejskiej przekraczałem równo 20 i pół minuty od startu – dużo szybciej, niż pierwotnie planowałem. Czułem się jednak bardzo dobrze i postanowiłem utrzymać tempo, by zmieścić się na mecie w czasie 41 minut. Kontynuowałem spokojny bieg przy okazji wyprzedzając mniej doświadczonych zawodników, którzy już opadali z sił. Prawie cała droga powrotna od Bulwaru wiodła lekko pod górkę, przez co zwolniłem o 10-15 sekund na każdym kilometrze. Mogłem to jednak spokojnie nadrobić w końcówce.
Na Świętojańskiej zacząłem też odczuwać nieco cięższe nogi, niż zwykle na tej trasie, nawet gdy walczyłem o dobry czas np. przed rokiem. Utrzymywałem jednak stałe tempo, choć wspaniała pogoda i doping kibiców rozstawionych wzdłuż trasy zachęcały cały czas do mocniejszej walki. W końcu uległem i na 1.5 km przed metą zacząłem przyspieszać.
Najpierw kilkaset metrów pociągnąłem na próbę 3:45 min/km, potem 3:30, aż przed samą metą przeszedłem do sprintu. Nadrobiłem tym samym sporo czasu, a ostatni kilometr w końcu wyglądał na bieg w tempie startowym na 10 km.
Zmagania ukończyłem z czasem 0:40:18, co dało mi 137. miejsce open i 57. w kategorii M30
Na mecie odebrałem medal, kubek z herbatą i po krótkiej chwili zacząłem już truchtać z powrotem do domu. Choć rezultat sam w sobie uzyskałem daleki od pierwotnych oczekiwań, to zważając na okoliczności ogólnie z biegu jestem całkiem zadowolony. Tętno oczywiście od początku miałem za wysokie i finalnie wystrzeliło w kosmos, ale spodziewałem się tego. Co jednak budujące, biegło mi się zaskakująco luźno i podczas kolejnego startu może uda się powalczyć o czołowe lokaty. A to już za tydzień! Mam nadzieję, że zdążę się do niego przynajmniej trochę rozruszać 😉